Miałam świecę, zwykłą, białą, grubą i niezbyt wysoką. Była palona kilkakrotnie i zawsze dawała spory płomyk, świecąc spokojnie i bezdymnie. Ponieważ knot w stosunku do grubości świecy był zbyt cienki, powstał głęboki trzycentymetrowy krater.
Pewnego razu, gdy wzięłam świecę by móc jak zwykle cieszyć się płomieniem, ze zdziwieniem zauważyłam, że knot został urwany tuż przy stearynie. Zrobiłam więc w niej małe zagłębienie i zapaliłam go. Przez chwilę płonął nikłym niebieskawym płomyczkiem by za chwilę zgasnąć. Zrobiłam więc kanał odprowadzający nagromadzoną stearynę i znów przytknęłam zapaloną zapałkę. Błękitny płomyczek migotał przez chwilę dłużej a ja kilkukrotnie przechylałam świecę, by ją opróżnić. Na moment - tym razem żółty - płomyk śmigał w górę, by chwilę później znów pełgać po dnie krateru bladawym błękitem, drżącym od zalewającej go stearyny…
Zrozumiałam wtedy, że jest tylko jedno wyjście, by uratować płonące życie świecy. Złapałam za nóż i zdecydowanym ruchem obcięłam jej wysokie brzegi. Tym razem płomyk wystawał wysoko ponad kanciasto obcięty brzeg. Przez moment jakby się zawahał i nagle wystrzelił do góry złociście i płomiennie, jakby wypuszczony z niewoli… Świeca krwawiła grubymi kroplami stearyny. Żar z dużego już płomyka roztapiał kanciaste rany nadając im łagodny zarys płatków kwiatu…
Ukojona świeca cichutko mruczała, rzucając jasny blask na kartki notatnika. I na mą duszę.
Pwt 30;6
I obrzeże Pan, Bóg twój twoje serce i serce twego potomstwa, abyś miłował Pana, Boga twego, z całego serca twego i z całej duszy twojej, abyś żył.
Komentarze
Prześlij komentarz